Zostawić Auschwitz
W styczniu 1945 Niemcy prowadzili ewakuację 58 tysięcy więźniów Auschwitz w głąb Rzeszy, palili dokumenty, wysadzili krematoria i komory gazowe w Birkenau. 27 stycznia do obozu, w którym pozostało kilka tysięcy chorych więźniów wkroczyła Armia Czerwona. Ponad dwa lata później w tym miejscu otwarto muzeum. Obecnie co roku przyjeżdża do niego ponad milion osób.
Pierwszy raz przyjechałam do Muzeum Auschwitz w marcu 2013. Było już późno i świeciły jedynie lampy umieszczone wokół ogrodzenia z drutu kolczastego i te zawieszone nad drzwiami wejściowymi do poszczególnych bloków. Było ciemno i cicho. Pod butami skrzypiał zmarznięty śnieg. Wtedy wiosna wcale nie spieszyła się z przyjściem. Było chłodno, w nocy spadł śnieg i przykrył chodniki delikatną warstwą. – Chcesz się przejść? – zapytał dyrektor muzeum Piotr Cywiński.
Mijaliśmy kolejne bloki zbudowane z czerwonej cegły, basen, wieżyczkę strażnika. Wokół panowała cisza. Słyszałam tylko odgłos naszych kroków.
– Tak było tu i wtedy – powiedział dyrektor. Lager szpera, cisza nocna, zakaz opuszczania baraków. Karą za złamanie zasad była śmierć. Nagrodą dla wartownika, który zastrzelił takiego więźnia, był dodatkowy urlop.
Przyjeżdżając do Muzeum nocowałam w pokojach gościnnych, które znajdują się w budynku dawnej administracji SS lub komendantury. Stoją one tuż przy ogrodzeniu z drutu kolczastego, poza terenem obozowym. Wieczorem próbowałam zasnąć nie myśląc o tym, co znajduje się za oknem, a rano piłam kawę patrząc na stojącą z drugiej strony budynku szubienicę, na której powieszono Rudolfa Hoessa. Kiedy poszłam zwiedzać muzeum natknęłam się na kilka grup młodzieży. Jedna z nich przyjechała z Niemiec. Chłopcy szli za przewodnikiem rozglądając się dookoła. Jeden z nich został wyraźnie z tyłu. – Komm hier, schneller! – zawołał go kolega, a ja stanęłam jak wryta. Ten okrzyk mnie przeraził. „Że też on nie wstydzi się krzyczeć tu po niemiecku,” pomyślałam. To jego „schneller!” dźwięczało mi w uszach, kiedy mijałam kolejne bloki Auschwitz, a później baraki Birkenau. Rampa, latryny, obóz dla Żydów z Theresienstadt, „schneller!”, obóz dla kobiet, ‘Kanada’, sauna, pomnik, „schneller!”. Byłam zła na tego chłopca i na wszystkich Niemców.
To uczucie minęło zanim spotkałam Margrit Bormann, która pracuje w dziale konserwacji. Dwa lata temu otrzymała dodatkowe zlecenie. Przed świętami Bożego Narodzenia miała się zająć konserwacją sześciu koszy butów. – Zaczynałam na początku listopada i myślałam, że to nie jest wielki problem – wspomina. Zaczęła od pędzelkowania najgrubszego kurzu, a później właściwego odkurzania. – Chciałam być blisko tego miejsca, tych obiektów, ale przy butach poczułam, że się boję. Była w nich zła energia. Gdy wracałam do domu po pracy, bolało mnie całe ciało.
To zadanie okazało się niezwykle trudne. – Czułam, że jeśli tego nie wytrzymam, nie będę mogła tu pracować. Czułam, że muszę coś zrobić, coś zmienić, bo inaczej zwariuję. Tak bardzo bałam się tych butów.
Pewnego dnia Margrit, myśląc o swoim problemie, zaczęła płakać. – Znałam historię, fakty, liczbę ofiar, wspomnienia byłych więźniów. Przynosiło mi to smutek, ale nigdy tak bardzo intensywnie nie płakałam. Zachowywałam się tego dnia jak na pogrzebie. Gdy płakałam nad ofiarami, coś ze mnie uchodziło i mogłam wrócić do pracy. Nie miałam już tego problemu, że boję się obiektów.
W Auschwitz zginął stryjeczny dziadek Piotra Setkiewicza, obecnego kierownika Centrum Badań Muzeum Auschwitz-Birkenau. Jego babcia pracowała dla IG Farben – koncernu chemicznego produkującego w czasie wojny na potrzeby armii niemieckiej – jako robotnica cywilna. W zakładzie tego koncernu utworzonym przy obozie Auschwitz Birkenau produkowano syntetyczną benzynę i kauczuk. Przez to miejsce przeszło ponad dwadzieścia tysięcy więźniów. Większość zginęła.
– W latach szkolnych nie miałem świadomości wyjątkowości tego miejsca – mówi Piotr Setkiewicz. – To się zmieniło, gdy zacząłem tu pracować.
Jego zdaniem osoba, która podchodzi do pracy zbyt emocjonalnie, nie ma tu czego szukać. – Dobrze jest robić w życiu rzeczy, do których jest się przekonanym. Tu praca stanowi wartość dodaną. To, co robię, jest częścią działań, by przybliżyć nas do prawdy.
Setkiewicz pisze książki, przygotowuje referaty, przedstawia nowe ustalenia. Wszystko, by poszerzyć wiedzę o historii tego miejsca. Kiedy słyszy od kogoś: „Przecież wszystko już jest wiadome”, od razu zaprzecza. Dzięki postępowi badań i pojawianiu się nowych źródeł wciąż można poszerzać wiedzę o dawnym obozie.
Margrit Bormann jako młoda dziewczyna bardzo interesowała się historią II wojny światowej. Czytała książki i oglądała filmy na ten temat. Gdy miała 18-20 lat, uznała, że wie już wszystko. Zaczęła więc pomijać artykuły czy programy telewizyjne na ten temat. – Uznałam, że mam ten temat przepracowany i więcej nie muszę.
W 2005 rozpoczęła studia w Kolonii na wydziale konserwacji. Jeden z profesorów organizował program edukacyjny w Oświęcimiu. Studenci mieli pomagać w konserwacji przedmiotów w Muzeum. Margrit zgłosiła się do tego projektu i spędziła tu dwa tygodnie. – Po powrocie miałam więcej pytań niż przedtem – wspomina. Wróciła do Muzeum na półroczną praktykę. – Ten pobyt zmienił wszystko w moim życiu. Poznałam to miejsce i jego historię jeszcze bardziej. Wiedziałam dużo o Szoa, ale teraz poznałam materiały dotyczące polskich więźniów, o których w niemieckich szkołach mówi się niewiele.
Gdy starsi mieszkańcy Oświęcimia dowiadywali się, że Margrit jest Niemką, zaczynali opowiadać jej swoje historie. Widziała łzy w ich oczach. Nie mogła tego zapomnieć. – Rozumiałam bardzo ogólnie, o czym mówili, ale czułam, że jest to bardzo ważne. Skoro byłam na miejscu, chciałam ich wysłuchać. To doświadczenie sprawiło, że nie mogła wyobrazić sobie powrotu do rodzinnego kraju. – Chciałam pomóc w zachowaniu tego miejsca – podkreśla. – Nie mogłam już powiedzieć, że wiem wystarczająco dużo o Auschwitz, czy Zagładzie, bo byłoby to okazaniem braku szacunku wobec ofiar. Chciałam tu wracać, być do dyspozycji, słuchać historii i pracować z obiektami.
Margrit pracuje w budynku przyjęć (Aufnahmegebäude). W czasie funkcjonowania obozu znajdowała się tu rejestracja nowo przybyłych więźniów oraz magazyny. Gdy otworzy się okno, zaraz za nim widać drut kolczasty i poszczególne bloki. Konserwatorzy starają się o tym nie myśleć. Skupiają się na przedmiotach, nad którymi pracują. Margrit bierze do ręki męski but. Widzi, że trzy razy był naprawiany u szewca. Może właściciel chodził w nim do pracy? Zakładał garnitur, chował do teczki drugie śniadanie, żegnał się z żoną, a teraz… Takie myśli często się pojawiają. Wtedy stara się je hamować i skupia się na materiale. Skóra, tkanina, metal, drewno. Zachować substancję buta.
Kilka lat temu dziennikarka z rosyjskiej gazety zwróciła się do Centrum Badań z prośbą o opinię na temat rosyjskiej wystawy o sowieckich więźniach w Auschwitz-Birkenau.
– Powiedziałem, że została nam przekazana gotowa wystawa, ale zawiera błędy, które trzeba usunąć – wspomina Setkiewicz. – Była tam na przykład mowa o pięciu milionach sowieckich obywateli, będących robotnikami przymusowymi w Niemczech, spośród których połowa zginęła. Taka śmiertelność była możliwa w obozach, ale nie w przypadku osób wywiezionych na roboty przymusowe.
Po wydaniu tej opinii w Rosji rozpętała się kampania medialna, że Centrum neguje cierpienia narodu radzieckiego. Niedługo później Rosja wstrzymała import polskiej wieprzowiny. – Zaczęto mnie z tym łączyć, jako tego, który wstrzymał dostawy polskiego mięsa na wschód. Do dziś w Googlach można znaleźć kilka tysięcy trafień na ten temat.
Piotr Kadlčík, przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP w latach 2003 – 2014, po raz pierwszy do Muzeum Auschwitz-Birkenau przyjechał na początku lat 90. Był pilotem wycieczki naukowców z izraelskiego instytutu Jad Waszem. Z tej wizyty pamięta wysokie chwasty w Birkenau, pomiędzy którymi znajdowały się stosy łyżek i garnków. Podczas jego drugiej wizyty na terenie Muzeum kręcono film. – Było lato, a przed blokami siedzieli wychudzeni ludzie w pasiakach. Później powiedziano mi, że to pacjenci z zakładu dla psychicznie chorych, których zatrudniono jako filmowych statystów.
Kolejne jego wizyty związane były m.in. z Marszami Żywych. – Zobaczyliśmy same flagi izraelskie. A my przyszliśmy z wypożyczoną z Muzeum flagą biało-czerwoną. Chcieliśmy w ten sposób podkreślić, że jest tu grupa polskich Żydów.
W czasie naszej rozmowy na stole palą się dwie świeczki. Obok leży przykryta serwetą chała. Za chwilę będzie kidusz – modlitwa nad kieliszkiem wina. Szabat, najważniejsze żydowskie święto, obchodzimy dziś w Auschwitz. – Wtedy ludzie też tu obchodzili Szabat – mówi Kadlčík. – Tyle że w barakach, a nie komendanturze. To duża różnica.
W czasie wojny wokół Auschwitz-Birkenau utworzono kilkadziesiąt podobozów. Jeden z nich znajdował się w miejscowości Brzeszcze-Bór, przez Niemców nazywany Lager Budy. – Był szczególnym miejscem w zbrodniczym systemie Auschwitz, gdyż założono w nim karną kompanię dla kobiet – twór do dziś wzbudzający trwogę i uświadamiający nam, że kobiety były przez Niemców traktowane w szczególnie okrutny sposób – podkreśla Agnieszka Molenda, prezes Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau. Obóz założono w parterowym budynku, w którym przed wojną mieściła się szkoła. – W czasie funkcjonowania obozu Auschwitz w czerwcu 1942 r. skierowano tu pierwszy transport 200 kobiet i utworzono pierwszą zewnętrzną karną kompanię – wyjaśnia Molenda. – Do sierpnia przeżyło tylko 137. Były tu Polki, francuskie i słowackie Żydówki, Rosjanki, Ukrainki, Jugosłowianki, Czeszki i Niemki.
Więźniarki pracowały przy pogłębianiu i oczyszczaniu stawów rybnych, oczyszczaniu rowów melioracyjnych, wyrębie lasu, budowie kolejki i wału ochronnego nad Wisłą i wielu innych ciężkich pracach. Wewnątrz budynku pilnowały ich niemieckie kapo, a na zewnątrz, za ogrodzeniem z drutu kolczastego, stali SS-mani. – Nocą 5 października 1942 doszło tu do tragedii. Bestialsko zabito prawie 90 francuskich Żydówek, które spały na strychu budynku. Niektórzy mówią, że Żydówki się zbuntowały. Inni, że Niemki były zazdrosne o ich urodę i sprowokowały potrzebę użycia siły. Jedna z kapo miała widzieć u którejś więźniarki kamień w dłoni. Za to należała się kara, która przerodziła się w furię zabijania wszystkich więźniarek z poddasza – opowiada Molenda. – Funkcyjne Niemki (kapo) zaczęły pałkami i innymi narzędziami zabijać więźniarki. Ranne kobiety były zrzucane ze schodów i przez okna w ścianach szczytowych.
Niemieccy wartownicy pilnujący karnej kompani po zewnętrznej stronie ogrodzenia z drutu kolczastego, zaalarmowani odgłosami walki na strychu, wbiegli do budynku i zaczęli strzelać do rannych i kobiet, które próbowały jeszcze uciekać po wąskich, skręconych schodach. Zamordowano wszystkie więźniarki z komanda mieszkającego na strychu. Te, które spały na parterze, przeżyły.
Do dziś na tych schodach widać ślady po kulach. Po wojnie w tym budynku znów zorganizowano szkołę, a potem przedszkole. Na ścianach namalowano Kubusia Puchatka, Tygryska , Kłapouchego i Królika .W 2011 przedszkole zamknięto. Budynek przez kilka lat stał pusty. W kwietniu 2014 samorządowcy przekazali go Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau, która powoli zaczyna tworzyć tu muzeum.
Kiedy przyjeżdżam do Auschwitz czuję niepokój. Kiedy stamtąd wyjeżdżam mam wrażenie, że powinnam jednak zostać. Rozumiem Margrit i jej potrzebę powrotu. Pytam kierowcę, który odwozi mnie na dworzec w Katowicach, czy nie chciałby pracować gdzie indziej. – Ale jak to? Zostawić muzeum?! – odpowiada.
On też rozumie.