Piotr Paziński o "Idzie"
Piotr Paziński pisze o filmie “Ida” – polskim kandydacie do Oscara.
1. Forma artystyczna. Mnie się akurat podobało, choć stopień zadłużenia w takich filmach, jak „Matka Joanna od Aniołów”, „Salto”, czy „Szyfry” i wynikający z tego manieryzm jest dosyć nieznośny. Ale tu wybrzydzać nie będę. Każdemu, kto lubi klasyczną polską szkołę filmową i operatorkę Lipmana, Jahody i Wójcika, tamten niepowtarzalny sposób prowadzenia kamery, formatu kadru, kontemplacji światła (ja lubię bardzo), „Ida” przypadnie do gustu i zupełnie słusznie. Aczkolwiek nie przywiązywałbym nadmiernej wagi do symboliki poszczególnych obrazów, które moim skromnym zdaniem ważą mniej niż sugeruje ich kompozycja i wysmakowanie.
2. Bohaterki. Film, to banał, powinien nosić tytuł „Wanda”. To Wanda jest jedyną pełnokrwistą bohaterką tej opowieści. Coś przeżywa, coś niesie na grzbiecie, coś ją w środku gnębi i coś ją przekracza (los, historia, trauma, tragedia – nie wiemy, i myślę, że to akurat dobrze). Na jej tle Ida jest właściwie pozbawiona życia wewnętrznego, jest dziewczyną (młodą kobietą?) nieomal bez emocji, ale też bez stłumienia tychże emocji klasztornym drylem, co byłoby w jej sytuacji całkiem prawdopodobne i co dałoby się zagrać. Wyobrażam sobie taką Idę, młodą, budzącą się do życia, do zmysłów, do namiętności dziewczynę, na którą to życie napiera ze wszystkich stron, przekracza ją, jej wychowanie, całą tę pracę formacyjną, której podlegała, a jednocześnie całkowicie wobec świata bezbronną, bezradną, zagubioną, zapewne nielicho straumatyzowaną i rozdartą, albo przeciwnie – spójną, nieprzemakalną, ukształtowaną, wbitą w szczelny pancerz klasztoru i sierocińca, choć na przykład świadomą swojej inności. No ale sobie wyobrażam, bo jej nie zobaczyłem.
3. Scenariusz. Z każdą minutą obejrzaną minutą film wprawiał mnie w coraz większą irytację swoim schematyzmem i rozpisaniem ról, które zostały uszyte jak spod igły – żeby nie pozostała jakakolwiek wolna przestrzeń na niedopowiedzenie, pęknięcie, transgresję, niejasność, niepewność, czy strach. Wszystko jest tak, jak być powinno, a więc jest niemożliwie nudno i przewidywalnie. No ale to wada wielu filmów. W „Idzie” złości ponadto pewna jej cecha, którą na szybko nazwałbym „schludnością”. „Ida” jest schludna jak jej kadry i grzeczna jak tytułowa bohaterka: tam, gdzie z czysto filmowego punktu widzenia mogłoby zrobić się groźnie czy nieprzyjemnie, „Ida” ucieka, odwraca głowę jak ciotka-klotka. Chodzi mi zwłaszcza o sceny przełomowe, w których powinniśmy dotknąć jakiejś tajemnicy istnienia, albo metafizycznej dziury, albo przeżyć wstrząs, albo odczuć szczególną empatię z bohaterkami, albo zaznać wszystkiego po trochu: opowieść Wandy o losach rodziny Idy, odkrycie grobu, samobójstwo Wandy, miłosna noc Idy. Pierwsza jest po prostu nieprawdopodobna psychologicznie, (do drugiej zaraz wrócę), trzecia jest groteskowa, czwarta tak samo bezbarwna, beznamiętna i sztuczna, jak cała papierowa postać Idy. A przecież to Ida była – ewentualnie – pruderyjna i zasznurowana, my nie musimy. Niech to nie zabrzmi seksistowsko, ale można było pokazać, że Ida jest ładna i się jemu podoba, i on jest ładny i pociąga ją bardziej niż Jezus, i jako ładni i młodzi właśnie się kochali – pamiętacie „Miłość blondynki” Formana? Ileż ta scena łóżkowa mówiła! A tutaj? Zero seksapilu, cielesności, emocji, czegokolwiek.
4. Scena z grobem jest, bardzo mi przykro, nędzną popłuczyną po absolutnie wstrząsającym obrazie „Miejsce urodzenia” Pawła Łozińskiego – jednego z tych filmów „zagładowych”, których nie sposób zapomnieć, choćby widziało się je (jak ja) 20 lat temu. Nic z niej nie wynika, rozpacz i niedowierzanie bohaterek są tak „zagrane”, że nie ma ich w ogóle. Ida podająca swoim tekturowym głosem kwestię „Czemu mnie tam nie ma?” (a chodzi, było nie było, o rozkopaną dziurę w lesie, gdzie leżą szczątki – nie pokazane, ma być grzecznie i ładnie – jej ojca, matki i ciotecznego braciszka), jest zupełnie niewiarygodna. Chciałoby się podejść do niej i krzyknąć: No czuj coś dziewczyno! Niech tam się coś wreszcie wydarzy, niech dojdzie do jakiejś erupcji: rozpaczy, wściekłości, nienawiści, czegokolwiek. A jeśli dotychczasowa socjalizacja Idy na to nie pozwala (mamy przecież do czynienia z dziewczyną która całe życie spędziła w zamknięciu), to niech Ida będzie wycofana, zasznurowana, zablokowana, ale jakaś, a nie nijaka.
Jest jednak w tej scenie pewien drobiazg – ledwie zasygnalizowany, a już puszczony, podejrzewam, że właśnie przez tę „grzeczność” – drobiazg o fundamentalnym znaczeniu, bo rozstrzygający moim zdaniem, że o żadnym „antysemityzmie” filmu nie może być mowy. Chodzi mi o ułamek sekundy, w którym aktorowi grającemu chłopa z łopatą, rozkopującego grób rodziców Idy, udało się zagrać wściekłość. Wściekłość, że one, te żyjące się napatoczyły, że zawracają głowę, że powinny były nie żyć i wtedy wszystko by się poukładało, no ale niestety żyją i on teraz ma kłopoty, musi się fatygować i machać tą cholerną łopatą w tym przeklętym lesie. Ta wściekłość trwa na ekranie może dwie sekundy i o kilka sekund za krótko, zwłaszcza że zaraz zostaje przyklepana grzecznym i układnym dialogiem o zabijaniu. A tymczasem to być może kluczowa scena „Idy”, a przynajmniej tego jej wymiaru, który jest opowieścią o sprawach polsko-żydowskich, a nie o inicjacji w życie. Ale przepadła. I nie z tego powodu, że pan reżyser ma nieuświadomione antysemickie ciągoty, a film zbudowany został na antyżydowskich kliszach, ale znów dlatego, że miał być ładny i schludny. Ta wściekłość popsułaby jego schludność, tak jak pokazana naprawdę, a nie umownie śmierć Wandy (kłania się umowność z „Korczaka” Wajdy), seks Idy, czyli skok w nieznane, i wreszcie wcześniejsza scena typu „karty na stół”: Jesteś Żydówką. Tę ostatnią należało wygrać pokazując lęk, niedowierzanie, może i szok Idy (wychowanej przecież w klasztorze, gdzie tekst o zabójcach Chrystusa musiał się jej obić o uszy, a może nieakceptującej świeżo narzuconej jej żydowskości).
5. Wanda, żydokomuna i stereotypy. Przyznam bez bicia (oceny mojego zatwardziałego serca i wykorzenienia z polskości zostawcie dla siebie), że wzruszyłem się tylko raz, kiedy na pogrzebie Wandy zagrali „Międzynarodówkę”. Nie, nie ciągnie wilka do lasu. Nie chodzi o to, że komunizm supcio idea, a katolicyzm to najczarniejsza reakcja. Chodzi o to – znów mówię wyłącznie o „Idzie”, a nie o Polsce – że w tej scenie przynajmniej widać, że losy Wandy nie były całkiem papierowe. Lewicowcy powiedzą: chodzi o zaangażowanie w ideę, antykomuniści zakrzykną: w zbrodnię, zostawiam to na boku. Wandę, tę ruinę człowieka (notabene jako żydowska komunistka jest ona kompletnie niewiarygodna, no ale z wiarygodnością realiów psychologicznych i historycznych „Ida” jest w ogóle na bakier, chodzi wszak o filmową „umowność”, która pozwala się nią zachwycać), zabiła idea, zabiła zagłada, samotność, alkohol, wyrzuty sumienia – tego się nie dowiemy. Ale widzimy teatrum jej pogrzebu, z tą nieszczęsną „Międzynarodówką”, zawieszoną gdzieś w próżni, w nicości historii, w wiecznie powtarzalnej klęsce, i wierzymy (no, ja przynajmniej wierzę), że Wanda istniała i była prawdziwa w całym koszmarnym splocie wydarzeń i wyborów, które złożyły się na jej dzieje i los. Czy to ją usprawiedliwia? Nie wiem, film nie jest o krwawej Wandzie, więc ja sprytnie to wykorzystam i wymigam się od odpowiedzi o ukąszenie heglowskie. Zrobi ktoś film o komunistach, obejrzę i powiem, co myślę. Tutaj mogę powiedzieć tyle, że ponieważ Wanda jest jedyną postacią filmu, to na jej tle ukazuje się cała słabość pozostałych wyborów ideowych. Czy Ida istniała? Hm, mam wątpliwości. Ida jest doskonale wypreparowana. Jak przebiegało jej wychowanie, czym umeblowano jej głowę? Nie wiemy. Widzimy przez chwilę klasztor, dosyć groźny (no ale można to brać na karb mojego skrzywienia, bo ja panicznie boję się zakonnic), ale o samej Idzie i strukturze symbolicznej, w której została wychowana, nie dowiadujemy się właściwie nic. Szkopuł w tym, że owo nic nie posiada żadnej negatywności: tu nie ma miejsca na niedopowiedzenie, które przesłaniałoby np. traumę, jest to nic jednowymiarowe, jakby Ida nie posiadała wnętrza. Jeśli by więc mówić przewrotnie o starciu idej w filmie, jeśli czytać go (całkiem bez sensu) jako pojedynek komunizm-katolicyzm, to zaniepokoić powinni się raczej katolicy, niż komuniści, ponieważ to katolicyzm jest w „Idzie” dokładnie nijaki, niczego nie oferuje, ani w sensie duchowym (a mógłby: od mocnych przeżyć religijnych po święty spokój w klasztorze), ani ziemskim (przecież Ida została uratowana, więc skądś się w klasztorze wzięła, coś zakonnicom zawdzięcza, ma pewnie jakieś wobec nich uczucia, może wdzięczność, może niechęć, może hassliebe). Komunizm jest przynajmniej efektowną ruiną „Międzynarodówki”, tyle można o nim powiedzieć na pewno.
6. No i punkt ostatni: judaizm. Chodziłem wokół tego tematu, gryzłem się w jęzor, myślałem przed filmem, i wiele się potwierdziło. Nie ma judaizmu. Judaizm w filmie o sprawach polsko-żydowskich okazał się niepotrzebny, a to dlatego, że Żydzi są lustrem, w którym – na dobre czy złe – przeglądać ma się współczesna Polska. Mamy więc szczątki po komunizmie w osobie zapitej Wandy i nijakość czegoś, co zapewne jest katolicyzmem. I już. Ujawnia to kilka rzeczy. Mniej ważne to słabe trzymanie się realiów. O ile zrozumiałem, Wanda i rodzice Idy byli Żydami częściowo przynajmniej zasymilowanymi, choć raczej nie przechrztami, co znaczy, że przypuszczalnie nie byli całkowicie świeccy, a jeśli byli, to odeszli od judaizmu i zapewne języka jidysz (mieszkali w małym miasteczku). Po zachowaniu i języku Wandy w ogóle tego nie znać, jej rewolucyjny ateizm ma charakter od-chrześcijański, co widać w scenach, gdy prowokuje Idę używając przykładów z Nowego Testamentu i zdaje się znając go na wyrywki. Ktoś czepialski mógłby powiedzieć: No tak, po prostu coś tam słyszała o chrześcijaństwie, zresztą siostrzenica jest zakonnicą, i stąd chrześcijańska dyskusja. Mało prawdopodobne.
No ale niechby i to, tak czy siak judaizmu nie ma tu w jakiejkolwiek formie, także jako duchowej propozycji na horyzoncie, ówczesnym (rzeczywiście mało prawdopodobne) i współczesnym, choćby jako narzędzia interpretacji tego, co się wydarzyło. Nic z tych rzeczy. Dla Żydówki, która wyszła z Zagłady, alternatywa jest prosta: komunizm/postkomunizm/niedokomunizm/świeckie życie – chrześcijaństwo. Tak się składa, że chrześcijaństwo jest za murem klasztoru; w życiu jest życie z chłopakiem, który chce spędzić noc z ładną dziewczyną i obowiązkowo rozmawia przy tym o ożenku; judaizm nawet nie został zamordowany, bo judaizmu nigdy nie było. Żydzi byli przynajmniej na fotografiach, które przegląda Wanda – dziwni, tradycyjni, nie z tego świata, ale też bezpieczni, bo właściwie bez twarzy, bez zbliżenia, bez szkody i katastrofy. Ot, było minęło. Tak mówi jeden z bohaterów-chłopów, tak mówi Wanda. Może to i prawda. Było, minęło, teraz już nic. Jak to pisał Jerzy Ficowski w „Odczytaniu popiołów”: „Było jak było jest jak jest”. Tyle że za taką formułą kryją się zgliszcza, kryje się dziura w ziemi i w niebie, krzyczą umarli albo rozpościera się całun grubej ciszy. A Idzie nawet chłopak z saksofonem nie śni się po nocach. Jak wszystko ładnie się ułożyło! Tylko Wandy żal, ale tak ociupinkę, żeby nie było za smutno po wyjściu z kina.
Piotr Paziński
Tekst ukazał się na Facebooku Autora